Ludzie pełni złej woli, Mlaskające chamy. Tak wspominacie swoje kursy i egzaminy na prawo jazdy
Łukasz Głowala

Po zamieszczeniu reportażu Krzysztofa Katki o egzaminach na kierowcę („WORD-y robią z nami, co chcą”) dział reportażu „Wyborczej” zalały listy i polemiki. Przytaczamy fragmenty najciekawszych.

Egzaminatorzy – mlaskające chamy

Przeczytałam właśnie artykuł poświęcony organizacji egzaminów na prawo jazdy. Przeczytałam – i wróciły koszmarne wspomnienia. Zdawanie egzaminu na prawo jazdy to jedno z najbardziej traumatycznych doświadczeń w moim życiu. Zdałam za dziewiątym razem – tak, słownie: za dziewiątym. Nie dlatego, że lekceważyłam przepisy, zabrakło mi umiejętności, zjadał mnie stres, byłam nieuważna. Nie – umiałam jeździć i choć pewnie nie powinnam się do tego przyznawać, zdarzało mi się wcześniej prowadzić bez prawa jazdy, ponieważ po rozstaniu z mężem zostałam sama w domu na wsi, kilka kilometrów od przystanku autobusu, i wobec niemożności przyniesienia zakupów ze sklepu znajdującego się o 10 km od mojego domu czy konieczności zawiezienia psa do weterynarza, po prostu musiałam wsiąść za kierownicę. Cały czas próbowałam jednak zdobyć uprawnienia – nie chciałam łamać prawa, poza tym wiedziałam, że po prostu mam umiejętności, wiedzę i cechy pozwalające mi być dobrym kierowcą.

Powody oblanych egzaminów były najczęściej błahe – zdarzyło mi się na przykład nie zauważyć kontrolki celowo niedomkniętych przez egzaminatora drzwi, a zaraz potem zamiast pierwszego biegu w zdenerwowaniu wrzucić trzeci, przez co auto zgasło. Nie przejechałam zatem ani metra, a już egzamin praktyczny był oblany. Inna sytuacja – egzaminator każe wjechać w wąską uliczkę, na której po prawej stronie zaparkowane są samochody, a oba pasy są rozdzielone ciągłą linią. Żeby nie zarysować zaparkowanych aut, muszę najechać na ciągłą linię – egzamin oblany. Tego typu zagrania są standardem. Po trzecim takim egzaminie popłakałam się z bezsilności – ja, bardzo silna kobieta, wykładowczyni wyższej uczelni, ktoś naprawdę bardzo dzielny i opanowany. Zderzałam się z bezczelnymi prymitywami, głupimi i chamskimi. Standardem było dokuczanie, wredne uwagi, próby rozpraszania, komentowanie, cmokanie z niezadowoleniem, mlaskanie i tym podobne zachowania. Po którejś takiej próbie, płacząc, powiedziałam egzaminatorowi, że gdybym ja pozwoliła sobie na jedno takie zachowanie wobec swojego studenta, następnego dnia miałabym wezwanie na komisję dyscyplinarną za uchybienie etyce zawodu.

Egzamin ze skutkiem pozytywnym prowadził młody egzaminator – nie dokuczał, nie pakował mnie w dwuznaczne sytuacje, nie komentował. Po prostu wydawał polecenia i wyznaczał kolejne zadania. Zrobienie doktoratu było prostsze i mniej stresujące niż zdanie egzaminu na prawo jazdy. Pozdrawiam,

Ludzie pełni złej woli

Prawo jazdy mam od siedmiu lat. Zaczęłam kurs na prawo jazdy w 2010 roku, niedługo po skończeniu 18 lat. Wszystko szło super, bardzo dobrze radziłam sobie na drodze. Mimo to egzamin praktyczny zdałam dopiero za dziesiątym razem.

Od początku zdawałam w moim miejscu zamieszkania, czyli w Warszawie, mieście, w którym mieszkam od dziecka i które znam bardzo dobrze, nie bałam się tramwajów czy dużych rond. Pierwszych kilka razy poległam na tzw. łuku – OK, tutaj kryteria są w miarę oczywiste (z małym „ale”, o czym za chwilę). Podczas jazd próbnych łuk wychodził mi bardzo dobrze, na egzaminie kilka razy mi nie wyszedł, ale w porządku, moja wina – stres, trzęsące się ręce i nogi, zdarza się. Poza tym jednym razem, kiedy podczas egzaminu wiał silny wiatr. Wszystko zrobiłam idealnie, już miałam wysiadać z samochodu, kiedy jedna z tyczek okalających miejsce do zatrzymania samochodu na koniec jazdy po łuku mocno pochyliła się przy silniejszym podmuchu wiatru i dotknęła samochodu. Tak – to nie ja dotknęłam samochodem tyczki, tylko tyczka uderzyła w samochód. Egzaminator natychmiast przerwał egzamin i mnie oblał. Byłam tak zaskoczona, że nawet nie próbowałam się z nim kłócić.

Innym razem zostałam oblana, bo jadąc prawym pasem ok. 40 km/h (przy dopuszczalnej prędkości 50 km/h) pustą, trzypasmową ulicą – była sobota rano, ruch był minimalny i na pewno go nie tamowałam – zostałam wyprzedzona przez motorower. Egzaminator wściekł się i natychmiast mnie oblał, powtarzając kilkakrotnie, że to skandal, że wyprzedza nas motorower. To był jedyny raz, kiedy się odwołałam – oczywiście bez skutku. Marszałek województwa po prostu powtórzył argumentację egzaminatora z uzasadnienia. (Żeby było ciekawiej, później znowu trafiłam na tego egzaminatora. O przydziale egzaminatora decydowało wtedy, o ile pamiętam, losowanie. Ja go pamiętałam, on mnie też. Proszę zgadnąć, jak to się skończyło – dokładnie, oblał mnie).

Innym powodem do oblania mnie na egzaminie było to, że podczas parkowania prostopadłego po prawej stronie skuterzysta przejechał mi przed maską, zamiast wyprzedzić mnie z lewej strony. Z mojej strony manewr wykonałam prawidłowo, a skuterzysta wyjechał zza zakrętu i uznał, że zdąży. Fakt, zdążył. Z jakiegoś powodu była to moja wina skutkująca oblaniem egzaminu.

W międzyczasie brałam cały czas jazdy doszkalające z różnymi instruktorami z różnych szkół jazdy. Wszyscy chwalili moje umiejętności, byli pewni, że poradzę sobie bez problemu. I w pewnym sensie mieli rację – w normalnym ruchu nie miałam problemów, wiedziałam, kiedy kto ma pierwszeństwo, samochód mi nie gasł przy ruszaniu. A jednak. Na pewno miał na to wpływ stres, ale też zwyczajna złośliwość egzaminatorów, która za każdym kolejnym razem ten stres nasilała.

W końcu poddałam się i uznałam, że w takim razie już chyba nigdy nie będę miała prawa jazdy. Po jakimś czasie stwierdziłam, że jednak szkoda wyłożonych na to pieniędzy, ale schowałam dumę do kieszeni i pojechałam zdawać egzamin do Łomży. No i udało się bez większych przeszkód. Tym razem egzaminator wyrozumiale podszedł do sytuacji na drodze, na które nie mogłam mieć żadnego wpływu.

Tak więc jeśli chodzi o moje doświadczenia, egzaminatorzy w WORD-ach w Warszawie byli najczęściej po prostu złośliwi i pełni złej woli. Nie wiem też, do jakiego stopnia przyczyniła się kwestia dyskryminacji płci – trafiałam wyłącznie na egzaminatorów mężczyzn, a sama byłam młodą siksą. Ciekawa jestem, czy gdybym była mężczyzną, to traktowaliby mnie bardziej wyrozumiale. Pozdrawiam.

Jak to się robi w Londynie

Chciałbym opisać, jak przed wejściem do Unii i zniesieniem wiz do Wielkiej Brytanii jako cudzoziemiec uzyskałem brytyjskie prawo jazdy. Zaznaczam, że przez sześć lat nie miałem tam sytuacji, która by nawet tylko potencjalnie mogła doprowadzić do stłuczki czy kraksy, i nie była to wyłącznie moja zasługa, ale także innych użytkowników dróg i ulic.

źródło: trojmiasto.wyborcza.pl
autorki: Joanna Preizner, Julia Resmer