Przynajmniej jeden samochód w rodzinie to wciąż warszawski standard. Ale nie wszyscy nimi jeżdżą. Są tacy, którym samochód nie jest niezbędny do życia, albo tacy, których wożą inni. Jedni i drudzy nie widzą potrzeby wyrabiania prawa jazdy.
Na koniec ubiegłego roku liczba zarejestrowanych pojazdów w stolicy przekroczyła ponad 2 mln, z czego 1,6 mln to samochody osobowe. Aut jest więcej niż mieszkańców Warszawy. Ich liczba wciąż rośnie. W 2022 roku zarejestrowano prawie 135 tys. pojazdów, czyli niemal dwa razy więcej niż rok wcześniej.
Wobec powyższego coraz więcej osób siada za kółkiem. Z danych Biura Administracji i Spraw Obywatelskich w Warszawie wynika, że co roku rośnie liczba wydawanych praw jazdy. W 2020 roku odebrało je ponad 31 tys. nowych kierowców. Rok później – już 41 tys., a w ubiegłym – 47 tys. Do końca czerwca 2023 roku takich dokumentów wydano przeszło 22 tys. szt.
Ale część warszawiaków żyje na przekór tym statystykom.
Jak Himilsbach z samochodem
Erykowi samochód nie jest niezbędny do życia. Mimo czterdziestki na karku nie zrobił prawa jazdy, chociaż ma auto, stoi pod blokiem w podziemnym garażu. – Taki paradoks – uśmiecha się mężczyzna. Ale zaraz dodaje, że to rodzinne auto, a właściwie żony, która siada za kółkiem, kiedy trzeba pojechać na weekendowe zakupy i nie nosić siatek w ręku. Albo kiedy cała trójka jedzie od czasu do czasu w gościnę do rodziny pod Warszawą. – Ale to sporadyczne przypadki – zapewnia Eryk. – Żona do pracy z Ursynowa na Żoliborz jeździ metrem, ja pracuję w domu, córka chodzi do przedszkola, które jest kilka kroków dalej. Samochód nie jest nam niezbędny, choć czasami się przydaje.
I przez długi czas tak właśnie żyli. Żona od lat posiadała prawo jazdy, ale nie mieli auta, więc nie jeździła. Eryk żartuje, że powinni w statusie na Facebooku napisać „niezmotoryzowani”. To nowa grupa: młodzi, bez samochodu, na zakup którego przecież byłoby ich stać.
Jak zauważa Łukasz Zboralski, redaktor naczelny portalu Bd24.pl o bezpieczeństwie na drodze, młodzi w Warszawie często obywają się bez auta.
Nie czują już tak ogromnej potrzeby posiadania samochodu, jak ich rodzice i dziadkowie. Auto przestaje być marzeniem, wyznacznikiem sukcesu. Można je wypożyczyć. Tylko dla części młodych – przeważnie mężczyzn – samochód, prędkość i adrenalina pozostają jakimś atawizmem.
Wszystko w życiu Eryka i Katarzyny zmieniło się przed czterema laty, kiedy przyszła na świat ich córka. Jazda gdziekolwiek – do sklepu, do lekarza – transportem zbiorowym stała się udręką. Torba na ubrania i pieluchy, wózek dziecięcy, dziecko na ręku – tak na dłuższą metę nie dało się podróżować.
Żona wzięła kursy doszkalające, a następnie kupiliśmy samochód, mamy używanego citroena. Używamy go sporadycznie. Niby jest wygodnie i rzeczywiście można szybko pojechać obwodnicą z Ursynowa na drugi koniec miasta. Kłopot się robi wówczas, kiedy chce się załatwić coś w pobliżu i człowiek odruchowo wsiada do auta. Ilekroć jeździliśmy z córką na Wilanów do okulisty, zawsze spóźnialiśmy się na wizytę, bo nie było gdzie zaparkować. A jak już jakimś cudem udało się znaleźć wolne miejsce, to z reguły oddalone o kilkaset metrów, więc musieliśmy nadganiać na piechotę kawał drogi – opowiada mężczyzna.
Zapamiętał absurdalną sytuację, kiedy pojechali z żoną do apteki całodobowej na Ursynowie. Eryk wyskoczył z samochodu i poszedł zrealizować receptę, a małżonka zrobiła w tym czasie kilka kółek wokół blokowiska, zanim mąż wrócił z lekarstwem, bo nigdzie nie dało się zaparkować.
Pytam, czy męska duma nie cierpi z powodu braku „prawka”? Wszak samochód nie jest dziś luksusem. Posiadanie auta w rodzinie to oczywistość. Eryk nie widzi w tym problemu, chociaż żona go dopinguje, żeby wreszcie poszedł na kurs i zawiózł czasami gdzieś ją i dziecko, bo tak to zawsze ona musi prowadzić.
Zbyt długo się do tego zabieram. Zrobię prawko i zostanę z nim później jak Himilsbach z angielskim? Nie mam dokąd jeździć. Do centrum migiem dojeżdżam metrem, a jak mam coś do załatwienia w gorzej skomunikowanych częściach miasta, biorę rower. Tanio i ekologicznie.
Nie było czasu na „prawko”
Nie odczuwam potrzeby poruszania się po mieście autem – zaczyna naszą rozmowę pan Roman. – Przecież w stolicy świetnie działa komunikacja miejska. A samochód to same koszty: przegląd, naprawy, paliwo.
Mężczyzna woli rower, od trzech lat używa jednośladu, co w jego wieku – właśnie dobija do siedemdziesiątki – jest wskazane dla zdrowia. Nie ma nadwagi jak jego rówieśnicy, którzy niemal nie wysiadają z samochodu. A jak już wysiądą, najpierw wysiada wystający brzuch, dopiero później jego posiadacz.
Pan Roman nigdy nie fascynował się motoryzacją. W młodości nie ciągnęło go za kierownicę. Aut było mało. Na ulicy, przy której mieszkał, stały dwie Warszawy, a dziś są po trzy samochody w rodzinie. Pytam, czy jednak nie korciło go, żeby wyrobić sobie prawo jazdy.
Jeszcze kiedy byłem po czterdziestce, a późnej zbliżając się do pięćdziesiątki, takie myśli przychodziły mi do głowy. Zawsze jednak brakowało czasu, żeby zapisać się na kurs. Byłem zaganiany zawodowo, nie potrafiłem się zmobilizować. Może również dlatego, że żona wszędzie nas woziła. Była świetnym kierowcą, ale wiek, a szczególnie stan zdrowia, nie pozwala jej już wsiadać za kółko – opowiada mężczyzna.
Im człowiek starszy, tym niechętnej siada za kółko. Ten trend będzie się nasilał. Starzejemy się jako populacja i zaawansowani wiekiem kierowcy, gdy w tak dużym mieście mają relatywnie dobry transport publiczny, będą rezygnować z prowadzenia pojazdów – uważa Zboralski.
Do sprawnego poruszania się po mieście wystarcza metro, autobus, tramwaj, a czasami rower, dzięki któremu też da się załatwić sprawę na mieście – pan Roman regularnie pedałuje do Konstancina, gdzie odwiedza mamę w domu opieki. Z wiekiem dostrzega jednak niedostatki związane z faktem, że nie ma uprawnień do prowadzenia auta. Byłoby wygodniej i łatwiej zaplanować wypoczynek pod Warszawą. – Człowiek pojechałby na weekend do Milanówka, spakował toboły do auta i ruszył w drogę. A tak zostaje jazda pociągiem, szarpanie się z walizkami, przepychanie między ludźmi, cała uciążliwość podróży. Seniorzy cenią sobie komfort. Samochód od święta byłby więc jak znalazł, lecz już o kilkanaście lat za późno na robienie prawa jazdy – przyznaje pan Roman.
Zmotoryzowana z konieczności
Ewa ma samochód, używanego Opla Merivę, ale nim nie jeździ – woli korzystać ze „zbiorkomu”. Dla samotnej matki z dwójką dzieci to spore wyzwanie, choć Ewa nie dramatyzuje – córki są samodzielnymi nastolatkami, nie trzeba ich niańczyć, zawozić do szkoły albo na zajęcia. Młodsza na harcerskie zbiórki idzie piechotą – z domu nie ma daleko. Starsza niedawno skończyła osiemnastkę – sama może zrobić kurs na prawo jazdy.
Kiedy eksmąż po rozwodzie zabrał samochód, nie było mnie stać na zakup nowego. Jako singlomatka zostałam z dwiema córkami na utrzymaniu i przez 10 lat spokojnie dawałam sobie radę bez auta. Kupiłem je w końcu tylko dlatego, bo akurat moja mama przestała jeździć, więc uznałam, że skorzystam z promocyjnej ceny – śmieje się Ewa.
Uważa się za niedzielnego kierowcę, bo faktycznie wsiada do auta jedynie w weekendy, żeby zrobić rundkę po dzielnicy, przejechać się i nie wyjść z wprawy. W tygodniu do pracy dojeżdża metrem i tramwajem. Wystarczą trzy kwadranse na pokonanie dystansu „od wycieraczki do wycieraczki”. I najważniejsze – nie musi się martwić, jak daleko od biura zostawić auto na zastawionym samochodami Mokotowie.
Żartuje, że opel służy jej do przewożenia pomidorów ze sklepu do domu. Przebieg na liczniku wskazuje na niecałe 30 tys. km. Jak człowiek mało jeździ, to nie czuje się najpewniej za kółkiem. Co innego pojechać w sobotę po zakupy do marketu, a co innego zapakować dziewczyny i ruszyć we trzy na wakacje – do Zakopanego albo do Chorwacji. – Nie czułabym się na siłach przejechać taki kawał drogi. Po wyrobieniu prawa jazdy długo nie siadałam za kółkiem, a kiedy sytuacja mnie do tego zmusiła, wzięłam kilka jazd doszkalających, aby się podbudować – przyznaje moja rozmówczyni.
Przymusem do przełamania motoryzacyjnej niechęci był wypadek młodszej córki. Złamała nogę i trudno jej było dojeżdżać rano autobusem na zajęcia z unieruchomioną w gipsie kończyną. Odpowiedzialna mama wsiadała więc za kółko i codziennie przez półtora miesiąca dowoziła dziecko pod szkołę.
Nadal uważam, że w mieście takim jak Warszawa samochód jest rzeczą zbędną. Ale warto mieć prawo jazdy, bo nigdy nie wiadomo, kiedy będzie potrzebne.
Znajoma Ukrainka z Kijowa tak samo jak ja niemal nie używała samochodu. Jeździła nim dwie przecznice dalej po zakupy. Ale kiedy Rosja napadła na jej kraj, spakowała rodzinę i bezpiecznie przetransportowała ją do Polski – wspomina Ewa.
źródło: warszawa.wyborcza.pl
autor: Konrad Wojciechowski